Chodziłam po Górskiej Łące. Nagle ktoś mnie zaczepił:
Vq: Co ty tutaj robisz? To moje tereny!
Odwróciłam się i ujrzałam oszałamiająco przystojnego ogiera maści palomino. Był naprawdę cudowny, jedno słowo nie umiało go opisać.
Dq: Haha. Twoich terenach? - wytrząsnęłam się z szoku i zaczęłam walczyć
Vq: Tak. Te góry należą do mnie, więc bądź tak miła i się stąd wynieś
Dq: Może i góry są wasze, ale polana należy do mojego stada
Vq: Taka klaczka jak ty ma własne stado? - uniósł brew
Dq: Po pierwsze: to stado mojej mamy. Po drugie: a czemu nie mogłabym mieć?
Vq: Dobra, dobra. Może przestańmy zachowywać się jak dzieci? Przepraszam, poniosło mnie. - westchnął
Dq: Więc może jeszcze raz spróbujemy pogadać, normalnie, jak dorośli?
Vq: Więc mówisz, że te tereny należą do stada twojej matki?
Dq: Ta polanka. Góry są ponoć twoje. Dziwne, myślałam, że też nasze.
Vq: A ja myślałem, że ta polanka jest nasza...
Dq: No to mamy ciężki dylemat... - pokręciłam głową
Vq: A w ogóle... Jestem Vequendé, a ty?
Dq: Daiquiri - uśmiechnęłam się promiennie. Ogier odwzajemnił uśmiech szarmancko.
Vq: Co ty tutaj robisz? To moje tereny!
Odwróciłam się i ujrzałam oszałamiająco przystojnego ogiera maści palomino. Był naprawdę cudowny, jedno słowo nie umiało go opisać.
Dq: Haha. Twoich terenach? - wytrząsnęłam się z szoku i zaczęłam walczyć
Vq: Tak. Te góry należą do mnie, więc bądź tak miła i się stąd wynieś
Dq: Może i góry są wasze, ale polana należy do mojego stada
Vq: Taka klaczka jak ty ma własne stado? - uniósł brew
Dq: Po pierwsze: to stado mojej mamy. Po drugie: a czemu nie mogłabym mieć?
Vq: Dobra, dobra. Może przestańmy zachowywać się jak dzieci? Przepraszam, poniosło mnie. - westchnął
Dq: Więc może jeszcze raz spróbujemy pogadać, normalnie, jak dorośli?
Vq: Więc mówisz, że te tereny należą do stada twojej matki?
Dq: Ta polanka. Góry są ponoć twoje. Dziwne, myślałam, że też nasze.
Vq: A ja myślałem, że ta polanka jest nasza...
Dq: No to mamy ciężki dylemat... - pokręciłam głową
Vq: A w ogóle... Jestem Vequendé, a ty?
Dq: Daiquiri - uśmiechnęłam się promiennie. Ogier odwzajemnił uśmiech szarmancko.
...Ciąg dalszy...
Vq: Z jakiego stada pochodzisz?
Dq: Stada z Lazurowego Wybrzeża, a ty?
Vq: Nazwa mojego stada brzmi Stado Karej Róży. - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
Dq: Skoro te tereny są i nasze i wasze to może się nimi podzielmy?
Vq: Jestem za. To jakby tutaj chodził jakiś nieznany wam koń, to znaczy, że należy do mojego stada. - znów uśmiechnął się.
Dq: Wiem, że to może zabrzmieć głupio, bo jesteśmy z różnych stad, ale... Może zaprzyjaźnimy się? - w duchu miałam nadzieję, że z tej przyjaźni wyjdzie coś więcej.
Vq: Chętnie. Opowiesz mi coś o sobie?
Dq: Więc moje życie nie było takie happy. Moja matka, która nazywa się Daisy, miała i nadal ma za partnera Kyara, który jest betą, jak łatwo się domyśleć. Niestety mama raz... - z wielkim bólem dokończyłam - Go zdradziła z nijakim Trevorem. - jego imię powiedziałam z odrazą.
Vq: Niegrzeczna alfa, co? - przewrócił oczami.
Dq: Niestety. Urodziła wtedy mnie i mojego brata, Carlosa. Nie mogłam mu wybaczyć, tak jak Kyar nie umiał spojrzeć na Daisy. Na szczęście po jakimś tam czasie, całkiem niedawno, Torr zginął. - uśmiechnęłam się złowieszczo.
Vq: Jesteś z tego powodu szczęśliwa?
Dq: Miałabym być smutna? Miałabym żałować za ohydnym ogierem, który uprawiał seks z Alfą?! - krzyknęłam.
Vq: Zrzuć trochę z tonu. - uśmiechnął się delikatnie i łagodnie.
Dq: Przepraszam, ponosi mnie. - westchnęłam, uspokajając się. - A ty... Jaką masz historię?
Vq: Moja także nie była za piękna... Byłem ogierem wystawowym. Jak wiesz, to niezłe upokorzenie... - spuścił łeb. - Najbardziej nie lubiłem, kiedy robili mi zdjęcia. Często pojawiałem się na okładkach magazynów i w ogóle byłem sławny...
Dq: Ale jednak jesteś tu, nie tam. - uniosłam brew.
Vq: Na jednej sesji zdjęciowej, kiedy jakaś zjawiskowo piękna dziewczyna zakładała mi uprząż, pozując do zdjęć, flesz błysnął mi prosto w oczy.
Dq: Jak to?
Vq: To był nowy fotograf i zapomniał go wyłączyć - pokiwał głową z głupoty człowieka.
Dq: Dureń!
Vq: Wiem. No ale dasz mi dokończyć?
Dq: Jasne. - zaśmiałam się sztywno.
Vq: Przestraszony i oślepiony światłem chciałem uciec. Na szczęście jeszcze coś tam widziałem, więc nie wpadałem na drzewa. Miałem wtedy 2 lata, więc byłem jeszcze młodzikiem. Po ucieczce i powrocie dobrego wzroku postanowiłem, że założę stado.
Dq: Dlaczego akurat Karej Róży, a nie np. Czarnej?
Vq: Moja matka miała na imię Róża i była karej maści. Wiem, wyda ci się to dziwne, bo nie mam ani trochę czarnego na sobie. Ale jestem taki, ponieważ to mama była "wyrostkiem". Nasza linia była sławna z maści palomino, a tu nagle mama rodzi się kara!
Dq: Może to wina twojego dziadka?
Vq: Nie. Jak już mówiłem, byłem perełką ludzi. Konie nie mogły wybierać swojej połówki, a ludzie nam kazali wzajemnie się kryć. Dziadek też był palomino...
Dq: A jakiś starszy osobnik?
Vq: Nie. WSZYSCY byli palomino, po prostu mama stała się czarną owcą...
Dq: Dziwne. Ale nazwa stada jest szlachetna. - uśmiechnęłam się.
Vq: Po prostu tęskniłem za nią. Ona jest patronem naszego stada. - westchnął.
D: Daiquiri! - usłyszałam wołanie mamy.
Dq: Przepraszam, muszę już lecieć. Mama mnie woła, chyba coś przeskrobałam. - zaśmieliśmy się. Na pożegnanie obdarowałam go uśmiechem, po czym pobiegłam do Daisy.
Dq: Stada z Lazurowego Wybrzeża, a ty?
Vq: Nazwa mojego stada brzmi Stado Karej Róży. - wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
Dq: Skoro te tereny są i nasze i wasze to może się nimi podzielmy?
Vq: Jestem za. To jakby tutaj chodził jakiś nieznany wam koń, to znaczy, że należy do mojego stada. - znów uśmiechnął się.
Dq: Wiem, że to może zabrzmieć głupio, bo jesteśmy z różnych stad, ale... Może zaprzyjaźnimy się? - w duchu miałam nadzieję, że z tej przyjaźni wyjdzie coś więcej.
Vq: Chętnie. Opowiesz mi coś o sobie?
Dq: Więc moje życie nie było takie happy. Moja matka, która nazywa się Daisy, miała i nadal ma za partnera Kyara, który jest betą, jak łatwo się domyśleć. Niestety mama raz... - z wielkim bólem dokończyłam - Go zdradziła z nijakim Trevorem. - jego imię powiedziałam z odrazą.
Vq: Niegrzeczna alfa, co? - przewrócił oczami.
Dq: Niestety. Urodziła wtedy mnie i mojego brata, Carlosa. Nie mogłam mu wybaczyć, tak jak Kyar nie umiał spojrzeć na Daisy. Na szczęście po jakimś tam czasie, całkiem niedawno, Torr zginął. - uśmiechnęłam się złowieszczo.
Vq: Jesteś z tego powodu szczęśliwa?
Dq: Miałabym być smutna? Miałabym żałować za ohydnym ogierem, który uprawiał seks z Alfą?! - krzyknęłam.
Vq: Zrzuć trochę z tonu. - uśmiechnął się delikatnie i łagodnie.
Dq: Przepraszam, ponosi mnie. - westchnęłam, uspokajając się. - A ty... Jaką masz historię?
Vq: Moja także nie była za piękna... Byłem ogierem wystawowym. Jak wiesz, to niezłe upokorzenie... - spuścił łeb. - Najbardziej nie lubiłem, kiedy robili mi zdjęcia. Często pojawiałem się na okładkach magazynów i w ogóle byłem sławny...
Dq: Ale jednak jesteś tu, nie tam. - uniosłam brew.
Vq: Na jednej sesji zdjęciowej, kiedy jakaś zjawiskowo piękna dziewczyna zakładała mi uprząż, pozując do zdjęć, flesz błysnął mi prosto w oczy.
Dq: Jak to?
Vq: To był nowy fotograf i zapomniał go wyłączyć - pokiwał głową z głupoty człowieka.
Dq: Dureń!
Vq: Wiem. No ale dasz mi dokończyć?
Dq: Jasne. - zaśmiałam się sztywno.
Vq: Przestraszony i oślepiony światłem chciałem uciec. Na szczęście jeszcze coś tam widziałem, więc nie wpadałem na drzewa. Miałem wtedy 2 lata, więc byłem jeszcze młodzikiem. Po ucieczce i powrocie dobrego wzroku postanowiłem, że założę stado.
Dq: Dlaczego akurat Karej Róży, a nie np. Czarnej?
Vq: Moja matka miała na imię Róża i była karej maści. Wiem, wyda ci się to dziwne, bo nie mam ani trochę czarnego na sobie. Ale jestem taki, ponieważ to mama była "wyrostkiem". Nasza linia była sławna z maści palomino, a tu nagle mama rodzi się kara!
Dq: Może to wina twojego dziadka?
Vq: Nie. Jak już mówiłem, byłem perełką ludzi. Konie nie mogły wybierać swojej połówki, a ludzie nam kazali wzajemnie się kryć. Dziadek też był palomino...
Dq: A jakiś starszy osobnik?
Vq: Nie. WSZYSCY byli palomino, po prostu mama stała się czarną owcą...
Dq: Dziwne. Ale nazwa stada jest szlachetna. - uśmiechnęłam się.
Vq: Po prostu tęskniłem za nią. Ona jest patronem naszego stada. - westchnął.
D: Daiquiri! - usłyszałam wołanie mamy.
Dq: Przepraszam, muszę już lecieć. Mama mnie woła, chyba coś przeskrobałam. - zaśmieliśmy się. Na pożegnanie obdarowałam go uśmiechem, po czym pobiegłam do Daisy.
...Daisy...
D: Gdzie byłaś? Martwiłam się - spojrzałam na córkę
Dq: Poznałam nowego! - uśmiechnęła się.
D: Cieszę się. Dołączył tutaj?
Dq: Nie bo on... On ma własne stado i okazało się, że Górska Łąka także jest jego...
D: Przecież ja mam ją od kilku lat! - uniosłam się, zła.
Dq: Bo nie wiedział o naszym istnieniu. Wynegocjowałam z nim, że to będzie nasz wspólny teren. - uśmiechnęła się do mnie.
D: No mam nadzieję. - wzięłam głęboki wdech, aby się uspokoić.
D: Może mi go przedstawisz? - poprosiłam.
Dq: Jasne! - uśmiechnęła się, po czym pobiegła znów na Górską Łąkę. Zastałam tam grupkę koni. Nikogo nie znałam, chociaż kilka koni było podobnych do członków mojego stada. Podeszłam do ogiera, który uśmiechał się do mojej córki i zapytałam:
D: Jestem Daisy, przywódczyni Stada z Lazurowego Wybrzeża. Ty jesteś zapewne nowym przyjacielem Dari? - uniosłam brew.
Vq: Tak. Miło mi panią poznać, jestem Vequendé. - ukłonił się nisko przede mną. Uśmiechnęłam się do niego i dałam mu znać, żeby się wyprostował, co oczywiście zrobił.
D: Do jakiego stada należysz? - zapytałam.
Vq: Moje skromne stado zwie się Karej Róży.
D: Z jakiej to racji? - uniosłam brew.
Vq: Moja matka była karą klaczą imieniem Róża. - uśmiechnął się szarmancko.
D: Bardzo ładna nazwa. - odwzajemniłam uśmiech promiennie.
Vq: Dziękuję i wzajemnie.
D: Córka mówiła mi, że te góry i łąka należy także do was. Czy to prawda?
Vq: Nie ufa pani własnej córce? - zaśmiał się, a ja mimowolnie się zarumieniłam. Zauważyłam, że Dari zrobiło się głupio.
D: Wierzę, ale nie mogę uwierzyć, że jakieś stado oprócz naszego jest na tutejszych terenach, dodatkowo od niedawna, myśląc, że są to niezamieszkałe miejsca. Nie chcę was oczywiście obrazić.
Vq: Ależ nie obraża nas pani! Chwilka... Santiago! - zawołał do bułanego ogiera. Ten podszedł do nas, przyglądając mi się uważnie.
Vq: Sant, poznaj proszę Daisy, przywódczynię Stada z Lazurowego Wybrzeża. Dzielimy z nimi tą piękną łąkę oraz góry!
St: Jak to "dzielimy"? - uniósł brew, patrząc to na mnie to na Dari.
Vq: Dowiedziałem się dzisiaj, że te miejsce należy do jej stada, które jest tu od kilku lat. Że ich nie zauważyliśmy, prawda? - westchnął, zdumiony.
St: Taaa... - nie był tym zbytnio zainteresowany.
Vq: Sant, co jest z tobą? Ech... Daisy, Daiquiri, poznajcie Santiago, Betę w moim stadzie. - zwrócił się do nas.
D: Miło mi. - uśmiechnęłam się promiennie do bułanego ogiera, ale ten tylko posłał mi kilka błyskawic wzrokiem.
Dq: Poznałam nowego! - uśmiechnęła się.
D: Cieszę się. Dołączył tutaj?
Dq: Nie bo on... On ma własne stado i okazało się, że Górska Łąka także jest jego...
D: Przecież ja mam ją od kilku lat! - uniosłam się, zła.
Dq: Bo nie wiedział o naszym istnieniu. Wynegocjowałam z nim, że to będzie nasz wspólny teren. - uśmiechnęła się do mnie.
D: No mam nadzieję. - wzięłam głęboki wdech, aby się uspokoić.
D: Może mi go przedstawisz? - poprosiłam.
Dq: Jasne! - uśmiechnęła się, po czym pobiegła znów na Górską Łąkę. Zastałam tam grupkę koni. Nikogo nie znałam, chociaż kilka koni było podobnych do członków mojego stada. Podeszłam do ogiera, który uśmiechał się do mojej córki i zapytałam:
D: Jestem Daisy, przywódczyni Stada z Lazurowego Wybrzeża. Ty jesteś zapewne nowym przyjacielem Dari? - uniosłam brew.
Vq: Tak. Miło mi panią poznać, jestem Vequendé. - ukłonił się nisko przede mną. Uśmiechnęłam się do niego i dałam mu znać, żeby się wyprostował, co oczywiście zrobił.
D: Do jakiego stada należysz? - zapytałam.
Vq: Moje skromne stado zwie się Karej Róży.
D: Z jakiej to racji? - uniosłam brew.
Vq: Moja matka była karą klaczą imieniem Róża. - uśmiechnął się szarmancko.
D: Bardzo ładna nazwa. - odwzajemniłam uśmiech promiennie.
Vq: Dziękuję i wzajemnie.
D: Córka mówiła mi, że te góry i łąka należy także do was. Czy to prawda?
Vq: Nie ufa pani własnej córce? - zaśmiał się, a ja mimowolnie się zarumieniłam. Zauważyłam, że Dari zrobiło się głupio.
D: Wierzę, ale nie mogę uwierzyć, że jakieś stado oprócz naszego jest na tutejszych terenach, dodatkowo od niedawna, myśląc, że są to niezamieszkałe miejsca. Nie chcę was oczywiście obrazić.
Vq: Ależ nie obraża nas pani! Chwilka... Santiago! - zawołał do bułanego ogiera. Ten podszedł do nas, przyglądając mi się uważnie.
Vq: Sant, poznaj proszę Daisy, przywódczynię Stada z Lazurowego Wybrzeża. Dzielimy z nimi tą piękną łąkę oraz góry!
St: Jak to "dzielimy"? - uniósł brew, patrząc to na mnie to na Dari.
Vq: Dowiedziałem się dzisiaj, że te miejsce należy do jej stada, które jest tu od kilku lat. Że ich nie zauważyliśmy, prawda? - westchnął, zdumiony.
St: Taaa... - nie był tym zbytnio zainteresowany.
Vq: Sant, co jest z tobą? Ech... Daisy, Daiquiri, poznajcie Santiago, Betę w moim stadzie. - zwrócił się do nas.
D: Miło mi. - uśmiechnęłam się promiennie do bułanego ogiera, ale ten tylko posłał mi kilka błyskawic wzrokiem.
...Dari...
Vq: Przyjacielu, nie bądź wredny. Przepraszam za niego, zazwyczaj jest milszy. - zwrócił się do nas.
D: Ja już chyba pójdę. Pa! - uśmiechnęła się i odeszła.
Dq: Spoko. Co to za klacz? - wskazałam na smutną, ciemnogniadą klacz.
Vq: Ona? To Drién. - spojrzał na nią ze współczuciem.
Dq: Czemu jest taka smutna?
Vq: Miała straszną przeszłość.
Dq: Mogę wiedzieć jaką?
Vq: Jako młodziutki źrebaczek znalazła się w strasznym lesie. Była na progu wyczerpania, co chwila coś chciało ją zabić.
Dq: Czemu się nie broniła?
Vq: Po pierwsze: nie umiała. Po drugie... Drién nie ma żadnych mocy... - westchnął.
Dq: Och... - zasmuciłam się. - Co było dalej?
Vq: Kiedy jakiś wilk chciał ją zabić, pomogłem jej i wziąłem pod swoje skrzydła.
Dq: Mogłabym z nią pogadać?
Vq: Nie obiecuję, że będzie rozmowna... - powiedział, ale ja już podeszłam do klaczy.
Dq: Hej... - spojrzała na mnie przestraszona. W jej oczach było widać ból i strach. - Nic ci nie zrobię, obiecuję... Chciałam pogadać... - w jej oczach pojawiły się łzy. To zabolało, bo nie uraziłam jej. W tej chwili podszedł do mnie Quen i szepnął na ucho:
Vq: Ona już taka jest. Chodź, pójdziemy na spacer.
Dq: Jesteś pewny, że to nie moja wina? - spytałam, widząc odbiegającą i szlochającą klacz.
Vq: Tak. Może pokażę ci tereny, jakie sam odkryłem? - zaproponował.
Dq: Będę wdzięczna. - uśmiechnęłam się promiennie.
Vq: Więc zapraszam za mną. - zaczął iść na północ, a ja w szybkim czasie go dogoniłam.
D: Ja już chyba pójdę. Pa! - uśmiechnęła się i odeszła.
Dq: Spoko. Co to za klacz? - wskazałam na smutną, ciemnogniadą klacz.
Vq: Ona? To Drién. - spojrzał na nią ze współczuciem.
Dq: Czemu jest taka smutna?
Vq: Miała straszną przeszłość.
Dq: Mogę wiedzieć jaką?
Vq: Jako młodziutki źrebaczek znalazła się w strasznym lesie. Była na progu wyczerpania, co chwila coś chciało ją zabić.
Dq: Czemu się nie broniła?
Vq: Po pierwsze: nie umiała. Po drugie... Drién nie ma żadnych mocy... - westchnął.
Dq: Och... - zasmuciłam się. - Co było dalej?
Vq: Kiedy jakiś wilk chciał ją zabić, pomogłem jej i wziąłem pod swoje skrzydła.
Dq: Mogłabym z nią pogadać?
Vq: Nie obiecuję, że będzie rozmowna... - powiedział, ale ja już podeszłam do klaczy.
Dq: Hej... - spojrzała na mnie przestraszona. W jej oczach było widać ból i strach. - Nic ci nie zrobię, obiecuję... Chciałam pogadać... - w jej oczach pojawiły się łzy. To zabolało, bo nie uraziłam jej. W tej chwili podszedł do mnie Quen i szepnął na ucho:
Vq: Ona już taka jest. Chodź, pójdziemy na spacer.
Dq: Jesteś pewny, że to nie moja wina? - spytałam, widząc odbiegającą i szlochającą klacz.
Vq: Tak. Może pokażę ci tereny, jakie sam odkryłem? - zaproponował.
Dq: Będę wdzięczna. - uśmiechnęłam się promiennie.
Vq: Więc zapraszam za mną. - zaczął iść na północ, a ja w szybkim czasie go dogoniłam.
...Ciąg dalszy...
Dq: To gdzie najpierw idziemy? - spytałam, ciekawa.
Vq: Nasze tereny są malutkie. Nie licząc dużej ilości jezior i łąk, mamy tylko 2 tereny... - westchnął.
Dq: W takim bądź razie pokazuj mi wszystkie jeziora, łąki, lasy i co tam jeszcze! - uśmiechnęłam się promiennie.
Vq: W takim bądź razie idziemy nad Szmaragdowe Jezioro - uśmiechnął się tajemniczo.
Dq: Oki. - kiedy to powiedziałam, ten zaczął biec galopem. Zrobiłam to samo.
Po krótkiej chwili znaleźliśmy się nad pięknym jeziorkiem. Jego tafla rzeczywiście była szmaragdowa.
Vq: Nad nie tego jeziorka znajdują się prawdziwe szmaragdy... - powiedział cicho.
Dq: Serio? - miałam chęć wbiec do wody i zaczął wyławiać kamienie.
Vq: Tak. Niestety nie da się ich zdobyć, bo broni ich strażnik jeziora. Nie jest zbytnio miły, bo od razu zabija... - westchnął.
Dq: Szkoda. Skoro jest ten strażnik, to skąd wiecie, że tam są szmaragdy?
Vq: Kiedy jest odpływ, zostaje ich tu dużo.
Dq: Zbieracie je?
Vq: Nie. Strażnik od razu je zbiera i wkłada z powrotem. Nie zostawia nawet malutkiego kamyczka.
Dq: Szkoda. - rozejrzałam się. - Co to? - wskazałam na ciemny las, nad którym była piękna, gwiaździsta noc, chociaż był środek dnia.
Vq: To? Gwieździsty Gaj. Mogę cię tam zabrać, ale to daleko...
Dq: Mam dobrą kondycję. - powiedziałam, wpatrując się w niebo. - Czemu tam jest noc?
Vq: To zaczarowany las. Chodź, to się przekonasz. - zaczął biec w tamtym kierunku. Po kilku minutach dopiero się skapnęłam, że nie ma go przy moim boku. Ruszyłam galopem za nim.
Szliśmy godzinę, więc Quen mylił się. To nie było aż tak daleko. Ale kiedy doszliśmy, widok zapierał mi dech w piersiach. Było tak pięknie! To niebo naprawdę było jak zaklęte, wiecznie gwieździste. Spędziliśmy tam kilka godzin, a ja nadal wpatrywałam się jak urzeczona.
Vq: Co powiesz na spacerek jedną z moich ulubionych alejek? - zaproponował.
Dq: Jasne! - ufałam mu.
Vq: Za mną. - wstał, otrzepał się i zaczął iść na wschód. Grzecznie poszłam za nim.
Ogier wprowadził mnie do zadziwiającej alejki. Była dosłownie obrośnięta liśćmi, w których śpiewały przeróżne ptaki.
Dq: Ile ptaków... - przyglądałam się każdemu z osobna.
Vq: Pomyśl o jakimś gatunku, a usłyszysz jego śpiew. - uśmiechnął się szeroko.
Dq: Serio? - postanowiłam się przekonać i pomyślałam o skowronku. Po kilku sekundach chór skowronków śpiewał swoje arie.
Dq: Jak pięknie!
Vq: Wiem, słowiki pięknie śpiewają.
Dq: Ale ja pomyślałam o skowronkach!
Vq: A ja o słowikach. To jest inwidualny śpiew. Ty nie słyszysz mojego, ja twojego.
Dq: To cudowne miejsce! Czemu my takich nie możemy mieć? - chciałam zacząć się użalać.
Vq: Nie przesadzaj. - powiedział, wychodząc z tunelu. Zauważyłam wtedy, że jest już noc, a nie byliśmy w poprzednim lesie.
Dq: Już ciemno? Czas tak szybko mija! - westchnęłam.
Vq: Niestety.
Dq: Ja już muszę uciekać, bo mama będzie zła. Spotkamy się jeszcze kiedyś?
Vq: Mam taką wielką nadzieję. - obdarował mnie pięknym uśmiechem.
Dq: To dobranoc! - sama nie wiem jak, ale na pożegnanie pocałowałam go w policzek. Nie chcąc widzieć jego wściekłości pobiegłam galopem do swojej groty.
Vq: Nasze tereny są malutkie. Nie licząc dużej ilości jezior i łąk, mamy tylko 2 tereny... - westchnął.
Dq: W takim bądź razie pokazuj mi wszystkie jeziora, łąki, lasy i co tam jeszcze! - uśmiechnęłam się promiennie.
Vq: W takim bądź razie idziemy nad Szmaragdowe Jezioro - uśmiechnął się tajemniczo.
Dq: Oki. - kiedy to powiedziałam, ten zaczął biec galopem. Zrobiłam to samo.
Po krótkiej chwili znaleźliśmy się nad pięknym jeziorkiem. Jego tafla rzeczywiście była szmaragdowa.
Vq: Nad nie tego jeziorka znajdują się prawdziwe szmaragdy... - powiedział cicho.
Dq: Serio? - miałam chęć wbiec do wody i zaczął wyławiać kamienie.
Vq: Tak. Niestety nie da się ich zdobyć, bo broni ich strażnik jeziora. Nie jest zbytnio miły, bo od razu zabija... - westchnął.
Dq: Szkoda. Skoro jest ten strażnik, to skąd wiecie, że tam są szmaragdy?
Vq: Kiedy jest odpływ, zostaje ich tu dużo.
Dq: Zbieracie je?
Vq: Nie. Strażnik od razu je zbiera i wkłada z powrotem. Nie zostawia nawet malutkiego kamyczka.
Dq: Szkoda. - rozejrzałam się. - Co to? - wskazałam na ciemny las, nad którym była piękna, gwiaździsta noc, chociaż był środek dnia.
Vq: To? Gwieździsty Gaj. Mogę cię tam zabrać, ale to daleko...
Dq: Mam dobrą kondycję. - powiedziałam, wpatrując się w niebo. - Czemu tam jest noc?
Vq: To zaczarowany las. Chodź, to się przekonasz. - zaczął biec w tamtym kierunku. Po kilku minutach dopiero się skapnęłam, że nie ma go przy moim boku. Ruszyłam galopem za nim.
Szliśmy godzinę, więc Quen mylił się. To nie było aż tak daleko. Ale kiedy doszliśmy, widok zapierał mi dech w piersiach. Było tak pięknie! To niebo naprawdę było jak zaklęte, wiecznie gwieździste. Spędziliśmy tam kilka godzin, a ja nadal wpatrywałam się jak urzeczona.
Vq: Co powiesz na spacerek jedną z moich ulubionych alejek? - zaproponował.
Dq: Jasne! - ufałam mu.
Vq: Za mną. - wstał, otrzepał się i zaczął iść na wschód. Grzecznie poszłam za nim.
Ogier wprowadził mnie do zadziwiającej alejki. Była dosłownie obrośnięta liśćmi, w których śpiewały przeróżne ptaki.
Dq: Ile ptaków... - przyglądałam się każdemu z osobna.
Vq: Pomyśl o jakimś gatunku, a usłyszysz jego śpiew. - uśmiechnął się szeroko.
Dq: Serio? - postanowiłam się przekonać i pomyślałam o skowronku. Po kilku sekundach chór skowronków śpiewał swoje arie.
Dq: Jak pięknie!
Vq: Wiem, słowiki pięknie śpiewają.
Dq: Ale ja pomyślałam o skowronkach!
Vq: A ja o słowikach. To jest inwidualny śpiew. Ty nie słyszysz mojego, ja twojego.
Dq: To cudowne miejsce! Czemu my takich nie możemy mieć? - chciałam zacząć się użalać.
Vq: Nie przesadzaj. - powiedział, wychodząc z tunelu. Zauważyłam wtedy, że jest już noc, a nie byliśmy w poprzednim lesie.
Dq: Już ciemno? Czas tak szybko mija! - westchnęłam.
Vq: Niestety.
Dq: Ja już muszę uciekać, bo mama będzie zła. Spotkamy się jeszcze kiedyś?
Vq: Mam taką wielką nadzieję. - obdarował mnie pięknym uśmiechem.
Dq: To dobranoc! - sama nie wiem jak, ale na pożegnanie pocałowałam go w policzek. Nie chcąc widzieć jego wściekłości pobiegłam galopem do swojej groty.